Terry Pratchett ogólnie znany jest i kochany za swoją, jak wieść niesie przezabawną i podszytą ironią, serię o Świecie Dysku. Ja znajomość z tym autorem rozpoczęłam od „Nacji”, która może nie skrzy humorem i nie jest typową pratchettowską powieścią, ale nie znaczy to wcale, że poczułam się zawiedziona. Wręcz przeciwnie.
Akcja „Nacji” toczy się w równoległym do naszego świecie, w XIX wieku. Europę dziesiątkuje wielka zaraza, a inne rejony świata niszczy wielka fala. Na niewielkiej wyspie znajduje się Mau, chłopiec bez duszy, którego rytuał inicjacji został przerwany przez kataklizm oraz Daphne, młoda arystokratka z Anglii. Wkrótce na wyspę zaczynają przybywać nowe osoby chcąc odbudować swoje życie, ale wkrótce muszą się zmierzyć z nowymi zagrożeniami…
Nie ulega wątpliwości, że jest to książka skierowana do młodszego czytelnika, ale która również sprawi niemałą przyjemność dojrzalszym czytelnikom. Jest to powieść, którą spokojnie podsunęłabym własnemu potomstwu, gdyby takowe istniało, bez obaw, że wyskoczy na nie przeerotyzowany wampir czy rozhisteryzowana zakochana w nim panienka. Pratchett w bardzo przystępny sposób porusza tematy wiary w jakąś wyższą siłę, a pytania, jakie Mau sobie zadaje, na pewno stawały przed ludzkością na każdym etapie jej historii. Rozterki chłopca pokazana są w bardzo naturalny sposób, bez zbędnego teoretyzowania i napuszenia. Istotnym i bardzo mądrym wątkiem jest również kolonializm. Stopniowo Daphne uświadamia sobie, że ‚dzicy’ są bardziej ‚cywilizowani’ niż niejeden mieszkaniec jej ojczyzny. Wspaniała, mądra książka.