Czytatnik

"To już wasza sprawa, na co trwonicie czas i pieniądze. Ja sobie poczytam, bo życie jest krótkie."

„Serce to samotny myśliwy” Carson McCullers 6 lipca, 2009

Filed under: Przeczytane — Lilithin @ 22:14
Tags:

serce to samotny mysliwy

„Serce to samotny myśliwy” do przyjemnych lektur nie należy. Ludzie nie są piękni, bogaci, nie mieszkają w ślicznych domkach z trawnikiem przed domem i nie sączą martini w leniwe popołudnia. Wręcz przeciwnie. Sugestywnie odmalowane robotnicze miasteczko na głębokim południu Stanów Zjednoczonych zapadnie mi w pamięć jako jedno z najbardziej przygnębiających miejsc do życia napotkanych w literaturze.

Carson McCullers daje głos odrzuconym, samotnym, niezrozumianym, niepasującym do reszty społeczeństwa. Mick Kelly nie może rozwijać swojego muzycznego talentu, rodzina jest biedna, nie stać jej na opłacenie lekcji. Czarnoskóry doktor Copeland wciąż dąży do polepszenia sytuacji swojej rasy, ale nie znajduje u nikogo zrozumienia, nawet u tych, których wydawać by się mogło, problem ten powinien nabardziej interesować.  Jake Blount, opętany myślą o rewolucji robotników, na skutek gwałtownego charakteru i zaglądania do kieliszka, nazbyt często staje się obiektem drwim i szyderstw. Biff Brannon, właściciel „New York Cafe”, też wewnętrznie odczuwa pustkę, ale nie potrafi jej nazwać. Poza tym żywi jakąś symaptię do ludzi wykolejonych z życia, ci zawsze mogą u niego liczyć na rabaty lub darmowe posiłki. „Każdy z tamtych nienawidzi czegoś. I każdy z nich kocha coś bardziej niż jedzenie, spanie, wino, czy towarzystwo przyjaciół.” * I wszyscy jakoś zbierają się wokół głuchoniemego Singera.

Co najbardziej mnie uderzyło w tej książce to fakt, że wszyscy czterej bohaterowie (może za wyjątkiem Biffa) przychodzili do Singera, opowiadali mu o sobie, o swoich planach, marzeniach, szukali u niego zrozumienia, ale nikt nie próbował zrozumieć Singera. Nikt. Głuchoniemy tak wiele im dawał samą swoją obecnością, że nie liczyło się, że nic im nie odpowiada, nie kometuje, chodziło o potrzebę bycia wysłuchanym. Dlatgo Singer chował dumę do kieszeni i odwiedzał swojego głuchoniemego przyjaciela Antonapoulosa i tak bardzo pielęgnował ich przyjaźń. Opryskliwy i nieczuły Antonapoulos był jedyną osobą, która rozumiała jego gesty, był jedyną osobą, przy której mógł wyrazić siebie.

Dla mnie jest to książka właśnie o potrzebie wyrażania siebie, o konieczności posiadania chociaż tej jednej, jedynej osoby, która wysłucha tego, co chce się przakazać. Przykre tylko, że czasami jest to relacja jednostronna. To tylko jeden sposób odczytania powieści McCullers, tematów jest tam na pewno więcej i jestem przekonana, że jeśli kiedyś przeczytam „Serce to samotny myśliwy”, to znajdę coś zupełnie innego. Klasyka literatury amerykańskiej, którą trzeba znać.

——–

* Carson McCullers, „Serce to samotny myśliwy”, tłum. Jadwiga Olędzka, wyd. Albatros, Warszawa 2006, s.207.

 

„Szalone noce! Ostatnie chwile wielkich mistrzów” – Joyce Carol Oates 19 czerwca, 2009

Filed under: Przeczytane — Lilithin @ 13:30
Tags: , ,

oatesCałkiem niedawno narzekałam na opowiadania, że za krótkie, że niepełne, że zbyt szybko się kończą, a właśnie przeczytałam kolejne. „Szalone noce! Ostatni chwile wielkich mistrzów” Joyce Carol Oates to zbiór pięciu opowiadań, których bohaterami Oates uczyniła klasyków amerykańskiej literatury – Edgara Allan Poe, Emily Dickinson, Marka Twaina, Henry’ego Jamesa i Ernesta Hemingwaya.

Już po przeczytaniu pierwszego z nich wiedziałam, że tym razem nie będę narzekać na wrażenie niepełności i to nie tylko dlatego, że opowiadania Oates nie mogłyby się toczyć dalej, ponieważ kończyły się śmiercią głównych bohaterów, ale miałam wrażenie, że jakiekolwiek dodatkowe zdanie tylko zepsułoby doskonale wyważoną kompozycję. Opowiadania amerykańskiej pisarki są po prostu świetnie napisanym kawałkiem prozy, a nie zalążkiem na jakąś dłuższą formę. Na uznanie zdecydowanie zasługuje różnorodność stylistyczna każdego z opowiadań, w których Oates niejako uchwyciła esencję pisarstwa każdego z autorów. I tak na przykład „Pośmiertny Poe, czyli Latarnia Morska” charakteryzuje się nieco surrealistycznymi opisami, tematyką śmierci i rozkładu oraz głęboką psychologizacją postaci. Z kolei „Papa w Ketchum, 1961” napisany zwięzłymi, lapidarnymi zdaniami przywodzi na myśl prozę samego Papy. „Modlił się w duchu, Boże, cholera jasna, Boże dopomóż mi. Można nie wierzyć w Boga, ale lepiej się pomodlić.” * Te ironiczne słowa jak ulał pasują mi do Hemingwaya i równie dobrze można by było znaleźć je w ustach któregoś z bohaterów jego powieści. Oprócz „Papy w Ketchum, 1961” moim faworytem jest jeszcze „EDickinsonRepliLuxe”. Akcja tego opowiadania dzieje się w jakiejś nieokreślonej przyszłości, w której to można sobie kupić fantoma jakiejś znanej osobistości, ożywianego „przez zainstalowany wewnątrz program komputerowy, który można nazwać ekstraktem oryginalnego pierwowzoru.” ** Brzmi bardzo fantastycznie i cybernetycznie, ale w gruncie rzeczy jest to historia dwojga ludzi, nieznośnie poprawnych, wypranych z wszelkich emocji i wstydzący się i niezdolnych do okazywania uczuć. RepliLuxe miał się stać substytutem dziecka, kogoś bliskiego, a jednocześnie był obrazem niespełnionych ambicji jego właścicieli i obrazem tego, kim chcieliby być. Bardzo smutna historia, ale każda taka była. Wszyscy mistrzowie z opowiadań Oates byli osamotnieni, zagubieni, nie mieli się do kogo zwrócić. Taki los wielkich umysłów?

Dzięki „Szalonym nocom” mój słaby entuzjazm do krótkich form zdecydowanie wzrósł. Niechęć do opowiadań chyba nie do końca wyrosła z przyzwyczajenia do powieści, ale z braku znajomości pisarza, który by potrafił zręcznie napisać krótką historię. Oates zdecydowanie to się udaje. Zdecydowanie polecam, zwłaszcza tym, którym nazwiska bohaterów „Szalonych nocy” nie są obce.

———

* Joyce Carol Oates, „Szalone noce! Ostatni chwile wielkich mistrzów”, tłum. Bartłomiej Zborski, wyd. Bellona, Warszawa 2009, s. 195.

** Tamże, s. 53.

 

„Jazz” – Toni Morrison 24 Maj, 2009

Filed under: Przeczytane — Lilithin @ 15:50
Tags: , , , ,

toni morrison

Toni Morrison to chyba jedna z mniej znanych Noblistek, a na pewno godna większej uwagi. Nagrodę Nobla otrzymała w 1992 roku, jako pierwsza Afro-Amerykanka, a wcześniej jeszcze zdobyła Pulitzera za „Umiłowaną”.

„Umiłowana”, „Jazz” i „Raj” to powieści składające się na trylogię opowiadającą o historii czarnych Amerykanów. Dowiedziałam się o tym jednak trochę za późno i czytanie zaczęłam od środka, czyli od „Jazzu”.

Powieść otwiera pogrzeb młodej Dorcas, zamordowanej przez Joego, swojego starszego kochanka, na który zjawia się zdradzana żona i zakłóca uroczystości próbując pociąć twarz zmarłej nożem. Może brzmi to trochę zbyt tragicznie, a może trochę jak scenariusz kiepskiej telenoweli, ale historia prowadzona zręcznymi rękami Toni Morrison bardzo szybko okazuje się być prozą na światową skalę.

Właściwa akcja toczy się w Harlemie lat dwudziestych ubiegłego wieku, ale nie brakuje też retrospekcji, które przenoszą nas do Stanów Zjednoczonych z dziewiętnastego wieku, pokazując stopniowe zakończenie ery niewolnictwa oraz skutki tych zmian – masowy napływ ludzi do Harlemu, odcinających się od swojej przeszłości. Główni bohaterowie „Jazzu”, Violet, Joe i Dorcas, zostali opuszczeni przez swoje matki i wychowywani przez ciotki, babcie lub adopcyjnych rodziców dręczeni są poczuciem braku przynależności. Jeśli wziąć jeszcze pod uwagę fakt, że w angielskim na określenie ojczyzny istnieją dwa słowa – zarówno ‘fatherland’ jak i ‘motherland’, to brak matek w życiu bohaterów nabiera dodatkowego, symbolicznego znaczenia. Niewolnicy, przywiezieni siłą do Ameryki, zostali brutalnie pozbawieni swoich korzeni i ojczyzny i te wydarzenia i wspomnienia wciąż nękają dalsze pokolenia.

„Jazz” to na pewno nie jest powieść lekka i przyjemna. Trudne tematy, fragmentaryczna narracja, wydarzenia opowiadane z różnych perspektyw i mnogość wątków wymagają uważnego czytania, ale to w końcu proza najwyższego formatu. Teraz nie pozostaje nic innego, jak poznać pozostałe części trylogii.

 

„Buszujący w zbożu” – JD Salinger

Filed under: Przeczytane — Lilithin @ 15:48
Tags:

catcher

„Jeśli chcesz, bracie, żyć, musisz te komedie odgrywać.” *

Ciekawi mnie, co się stało z Holdenem, jak potoczyły się jego dalsze losy po wyjściu ze szpitala. Czy stał się takim człowiekiem, jakimi zawsze pogardzał? Czy odgrywał w życiu owe komedie i wpasował się w typowe konwenanse życia społecznego? Takie i podobne pytania można snuć w nieskończoność, aby nigdy nie znaleźć na nie odpowiedzi. Holden zawsze pozostanie zbuntowanym, nieco cynicznym i krytycznie patrzącym na otaczającą go rzeczywistość nastolatkiem. J.D. Salinger stworzył postać, która na długo zostaje w pamięci.

„Buszujący w zbożu”, opublikowany ponad 50 lat temu, wzbudził niemałe kontrowersje w purytańskiej Ameryce. Książkę krytykowano z powodu otwartych odniesień do seksu czy momentami wulgarnego języka głównego bohatera. Obawiano się jej złego wpływu na młodzież i przez wiele lat usuwana z list lektur i bibliotek. Jakby tego było mało, w 1980 roku powieść dodatkowo okryła się złą sławą, kiedy jej egzemplarz znaleziono w kieszeni zabójcy Johna Lennona. „Buszujący w zbożu” dziś już aż tak nie szokuje, ale wciąż wzbudza emocje.

Powieść przedstawia kilka dni z życia Holdena Caulfielda, który po kolejnym wydaleniu ze szkoły postanawia zrobić sobie krótkie wakacje w Nowym Jorku przed powrotem do domu rodziców i ich nieuniknionym gniewem. Jest samotny i wyalienowany. Nie godzi się na świat, w którym brak szczerości i autentyczności. Pogardza bratem, który pisze scenariusze w Hollywood widząc w tym zaprzedanie duszy i talentu. Nastolatek odnosi się krytycznie również do swoich kolegów ze szkoły i ogólnie sposobu kształecenia:

„Banda kabotynów, a kształcą cię tam po to, żebyś nabrał tyle mądrości, ile potrzeba na zafundowanie sobie kiedyś cadillaka; musisz udawać, że cię szalenie obchodzi, czy drużyna szkolna wygrała mecz piłki nożnej, czy przegrała; rozmawia się od rana do wieczora wyłącznie o dziewczynach, o wódce i sprawach seksualnych, a cała banda dzieli się na wstrętne małe kliki.” **

Jedyną osobą, wobec której Holden żywi cieplejsze uczucia, jest jego młodsza siostra Phoebe, ucieleśniająca niejako sielankowy stan dzieciństwa wraz z jego spontanicznością, brakiem zakłamania i fałszu, ale która także niejednokrotnie udowodniła, że potrafi myśleć bardziej racjonalnie niż jej starszy brat.

Nie da się ukryć, że Holden poszukuje czegoś w życiu, ale sam nie wie czego, jest zagubiony, zdezorientowany. Choć momentami jego uwagi mogą wydawać się cyniczne i złośliwe, to wrażliwy, myślący nastolatek o niepokornej duszy ma do nich pełne prawo, zwłaszcza, że nawet dziś są one zaskakująco aktualne. Zdecydowanie polecam, może niekoniecznie w tłumaczeniu Skibniewskiej. Coś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że trochę zgrzyta ten przekład.

—–

* J.D. Salinger, „Buszujący w zbożu”, tłum. M. Skibniewska, wyd. Iskry, 1998, s. 107.

** Tamże, s. 158.

 

„O myszach i ludziach” – John Steinbeck

Filed under: Przeczytane — Lilithin @ 15:46
Tags:

steinbeck

„O myszach i ludziach” Johna Steinbecka to krótka opowieść do przeczytania w jeden wieczór. Napisana zwięzłym, oszczędnym stylem, kryje w sobie niezwykłe pokłady emocji i jestem przekonana, że niejeden czytelnik na końcu uronił łzę i zadawał sobie pytanie: „No ale dlaczego? No dlaczego?”

Dodatkowego smaczku powieści dodaje fakt, że niejako jest ona inspirowana doświadczeniami samego autora. W latach 20-tych Steinbeck, podobnie jak główni bohaterowie „O myszach i ludziach”, pracował jako wędrowny pracownik rolny, a postać Lenniego została oparta na spotkaniu pisarza z umysłowo upośledzonym mężczyzną skłonnym do nagłych wybuchów gniewu.

Jest to książka niesamowicie pesymistyczna i bardzo przygnębiająca. Pierwszym i chyba najbardziej rzucającym się w oczy motywem jest samotność dręcząca niemal wszystkich bohaterów. Mimo, że George ma Lenniego, uczucie wyobcowania go nie opuszcza – wędruje od farmy do farmy, nie ma rodziny, nie ma domu, nigdzie nie należy. Samotne są także inne postaci tej historii – Candy, stary, schorowany pracownik, którego jedynym kompanem jest pies, Crooks, którego alienacja wynika z odmiennego kolory skóry i żona Curly’ego, nieszczęśliwa w małżeństwie, szukająca jakiejś rozrywki poza czterema ścianami domu. Steinbeck ukazuje również smutną prawdę o świecie – przetrwają tylko najsilniejsi, słabi i bezużyteczni nie zasługują na życie, nie są nikomu potrzebni. Jedynym, nikłym światełkiem w tej wszechogarniającej beznadziei jest marzenie Lenniego i George’a o własnej farmie i kawałku ziemi. Jednak nawet ono legło w gruzach udowadniając daremność i niemożność spełnienia amerykańskiego snu.

„O myszach i ludziach” to opowieść niezmiernie smutna, wdziera się w czytelnika i tkwi w nim jeszcze długo po odłożeniu książki na półkę. Warto.

 

„Ruchome święto” – Ernest Hemingway

ruchome swiet

Są takie książki, które wręcz połyka się jednym tchem. Nie zawsze są to kryminały, thrillery lub książki sensacyjne, pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji i teorii spiskowych. Czasami można się całkowicie zatopić i pozwolić się pochłonąć spokojnej lekturze o powoli płynącej narracji. Właśnie tak pochłonęłam „Ruchome święto” Hemingwaya. Czytałam zachłannie, jakby książka lada moment miała rozsypać się w proch, a to przecież proza, która swoją magię roztacza stopniowo i którą trzeba smakować, delektować się nią. Kiedy więc już chciwie pochłonęłam „Ruchome święto” niczym nieopierzony 16-latek swoją pierwszą butelkę wina, przyjęłam dojrzalsze podejście i za drugim razem rozkoszowałam się niesamowitym bukietem wspomnień pisarza.

„Ruchome święto” to niezwykły zbiór paryskich reminiscencji Hemingwaya, których bohaterami stają się takie postaci jak Francis Scott Fitzgerald, Ford Madox Ford, Ezra Pound czy Gertruda Stein, o której pisarz nie zawsze wypowiada się pochlebnie, ale która mimo to wzbudza sympatię. W „Ruchomym święcie” nie brakuje też księgarni Shakespeare and Company wraz z Sylvią Beach czy historii o powstaniu określenia „stracone pokolenie”.

Spomiędzy anegdot i plotek o przyjaciołach i znajomych, Hemingway daje się poznać jako bardzo zdyscyplinowany pisarz, któremu do tworzenia był potrzebny notatnik, ołówek, stolik w kawiarni i… trochę szczęścia. Okazuje się, precyzyjny, lapidarny styl Noblisty rozwinął się nie tylko dzięki jego dziennikarskim doświadczeniom, ale również poprzez podporządkowanie procesu pisania naczelnej zasadzie stworzenia „prawdziwego zdania” i… oglądanie obrazów Cezanne’a.

Jeśli dodać do tego jeszcze delikatnie nakreśloną atmosferę Paryża lat dwudziestych i łagodne echo miłości do pierwszej żony, Hadley, to mamy doprawdy wyjątkową książkę, którą można się rozkoszować jeszcze na długo po skończeniu lektury.

 

„Rzeźnia numer pięć” – Kurt Vonnegut

Filed under: Przeczytane — Lilithin @ 15:18
Tags: , , ,

rzeznia

Do książek zwanych kultowymi lub postrzeganych jako najważniejsze dokonania literatury podchodzę z pewnym lękiem. A co, jeśli mi się nie spodoba? Co, jeśli po przeczytaniu pomyślę: „No dobra, ale o co tyle hałasu?” Czy będzie to oznaczać, że nie zrozumiałam wyjątkowości książki, która na zawsze wpisała się do annałów literatury? A może po tak wysoko postawionej poprzeczce zawód będzie tym większy? Powoli jednak się uczę, aby nie zadawać sobie jakichś głupawych pytań, tylko po prostu czytać, a zastanawiać się potem.

„Rzeźnia numer pięć” to książka, w której aż skrzy się od zabawnych momentów, a mimo to jakoś człowiekowi nie za bardzo do śmiechu. Vonnegut opowiada o wojnie posługując się groteskowymi przerysowaniami, ironią czy elementami science-fiction, mieszając fikcję z autentycznymi wydarzeniami. Wojna to nie czas wielkich przygód, przykładów męstwa, odwagi i brawury. Główny bohater, Billy Pilgrim, w żaden sposób nie przypomina stereotypowego żołnierza. Jest słaby, pasywny, pozbawiony woli walki czy woli przetrwania. Wojną rządzi chaos, angielscy oficerowie więzieni przez Niemców, przez pomyłkę dostają 500 zamiast 50 paczek żywnościowych miesięcznie, a w wolnych chwilach wystawiają „Kopciuszka”.

Centralnym wydarzeniem powieści jest bombardowanie Drezna, które Vonnegut przeżył jako jeniec wojenny. Sam autor pojawia się w pierwszym rozdziale opowiadając o tym, jak postanowił napisać tę antywojenna książkę, mimo, że wojny są jak lodowce – będą zawsze i nie sposób ich powstrzymać. Vonnegut jednak nie czyni siebie głównym bohaterem, oglądamy świat oczyma Billy’ego, którego podróże w czasie i przeświadczenie, że wszystko już się zdarzyło i że czas zatacza koła powodując, że wszystkie wydarzenia wciąż i wciąż się powtarzają, pozbawiają książkę chronologii. Billy krąży w czasie i przestrzeni, nigdy nie wie, w którym momencie swojego życia się znajdzie. Akapity są krótkie, zdawkowe, miejscami chaotyczne. Z jednej strony tak niekonwencjonalna struktura pokazuje, jak trudno opisać wojnę i że nie ma jakiegoś jednego, odpowiedniego sposobu na przedstawienie ogromu cierpienia i bezsensu wojny. Z drugiej – to także zabawa z czytelnikiem, udowadniająca, że tradycyjna forma powieści jest reliktem przeszłości. Absurdalna fabuła pozbawiona chronologii oraz fragmentaryczny i miejscami potoczny język są w stanie przekazać pewne prawdy i zmusić czytelnika do rozmyślań nie mniej (a może nawet bardziej) niż tradycyjne formy powieściowe.

„Rzeźnię numer pięć” czyta się świetnie i trudno się od niej oderwać, a przy tym porusza ważne kwestie w niekonwencjonalny sposób. Czy można chcieć czegoś więcej? Jeśli jeszcze dodam, że po przeczytaniu Vonneguta moje obawy przed kanonem literackim XX wieku wyraźnie zmalały, to chyba dostałam więcej, niż mogłam się spodziewać.

 

„Wielki Gatsby” – Francis Scott Fitzgerald 23 Maj, 2009

Filed under: Przeczytane — Lilithin @ 22:18
Tags: , , ,

wielki gatsby

Tytułowy bohater, Gatsby, to bardzo tajemniczy człowiek. Krążą o nim różne pogłoski, podobno zabił człowieka, mogł być szpiegiem, prawdopodobnie zajmuje się przemytem. Mieszka we wspaniałej posiadłości będącej „prawdziwą imitacją normandzkiego ratusza, z wieżą, której nowiutkie mury ledwie przykrywał rzadki zarost bluszczu; do tego marmurowy basen i ponad czterdzieści akrów trawników, drzew i kwiatów” * i co tydzień wydaje pełne przepychu przyjęcia, na które przybywa śmietanka towarzyska Nowego Jorku i okolic.

Wraz z rozwojem wydarzeń, prowadzeni zręcznie przez Nicka Carrawaya, odkrywamy, co napędza Gatsby’ego. Niespełniona miłość. Gatsby, chcąc udowodnić, że jest godzien Daisy, zdobywa majątek we wzruszającej naiwności wierząc, że Daisy go kocha.

Błędem jest jednak postrzeganie „Wielkiego Gatsby’ego” tylko jako amerykańskiej historii miłosnej z pięknymi kobietami, zdradą i intrygą. To także doskonale przedstawione realia szalonych lat dwudziestych, obraz społeczeństwa zatracającego się w przyjemnościach i zabawie. Na przyjęciach „dziewczęta, łasząc się jak kotki, tuliły głowy do męskich piersi; udawając dla zabawy omdlenie, rzucały się tyłem w męskie ramiona, a nawet prosto w tłum, pewne, że ktoś je tam uchroni przed upadkiem […]” **. Nierzadkim widokiem były też kobiety bijące się z mężami lub mężowie zdradzający swe żony na ich oczach.

Powieść pokazuje jak z biegiem lat zmieniły się ideały stojące za amerykańskim snem a także odziera Amerykę z mitu o równości i braku systemu klasowego. Niewielka objętościowo niesie zaskakująco dużo znaczeń.

* Francis Scott Fitzgerald, “Wielki Gatsby”, tłum. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz, wyd. Rebis, 2004, s. 11.

** Tamże, s 56.

 

„Zabić drozda” – Harper Lee

Filed under: Przeczytane — Lilithin @ 21:44
Tags: , ,

343_zabicdrozdai

„Zabić drozda”, głośna powieść Harper Lee,opublikowana w 1960 roku, nagrodzona rok później Nagrodą Pulitzera długo nie mogła trafić do mych rąk. Mało tego, nawet film nakręcony na jej podstawie, zdobywca 3 Oscarów, do dnia dzisiejszego pozostaje dla mnie zagadką. Pogardzając swoją ignorancją w zakresie współczesnej literatury amerykańskiej (oraz czerwonym rumieńcem wstydu na wieść, że 9-letni brat mojej koleżanki „Zabić drozda” już przeczytał) postanowiłam w końcu nadrobić braki.

Powieść została wydana w gorącym okresie w historii Stanów Zjednoczonych, zaledwie 5 lat po tym, jak Rosa Parks odmówiła ustąpienia miejsca w autobusie białemu mężczyźnie, które to wydarzenie zapoczątkowało działalność Martina Luthera Kinga i walkę o zniesienie segregacji rasowej. Mimo, że akcja toczy się w latach trzydziestych, problemy przedstawione w „Zabić drozda” wciąż były aktualne w realich Ameryki lat 60-tych.

Spokój sennego miasteczka z południa Stanów Zjednoczonych i sielankowego życia małej Jean Louise Finch (nazywanej pieszczotliwie Smykiem) i jej starszego brata, Jema burzy proces czarnoskórego Toma Robinsona, oskarżonego o gwałt na białej kobiecie. Sytuacja jest tym bardziej skomplikowana, że obrony Toma podejmuje się Atticus Finch, ojciec Smyka i Jema. Rodzina staje się obiektem szykanowania, Atticus i dzieci nazywane są murzyńskimi pachołkami, sługusami czarnuchów itp. Smyk, ze świeżym spojrzeniem niewinnego dziecka, nie rozumie takiego stanu rzeczy, mówi: „Myślę, że jest tylko jeden rodzaj ludzi. Ludzie.” [1]

Ale czy naprawdę? W „Zabić drozda” ludzie nie tylko dzielą się na białych i czarnych. Rasizm to tylko jeden z kilku rodzajów prześladowań ukazanych przez autorkę. Ludzie dzielą się też na mężczyzn i kobiety. Od kobiet wymaga się, aby chodziły w sukienkach, były delikatne, wrażliwe i pełne wdzięku. Dla Smyka, chodzej w spodniach, nieprzejawiającej żadnego zainteresowania trefieniem włosów czy strojeniem się w urocze sukieneczki perspektywa zostania damą jawi się jako „wykrochmalone ściany jakiegoś domu poprawczego z różowego kretoniku w kwiatki.” [2] Ludzie dzielą się także ze względu na różne miejsce w hierarchii społecznej. Smyk, jako Finchówna, stoi w niej dość wysoko i nie może zrozumieć, dlaczego ciocia Aleksandra nie pozwala jej zaprosić Waltera Cunninghama do domu. Dla Jean Louise liczy się tylko to, że rodzina Cunninghamów to porządni, honorowi ludzie. Dla Aleksandry to jednak nie wystarcza: „[…] nie ulega dla mnie wątpliwości, że to porządni ludzie. Ale to nie są ludzie naszego pokroju.” [3] Dla dziecka wybór przyjaciół nie odbywa się na podstawie ilości posiadanych pieniędzy czy wykształcenia. Smyk jest wolna od uprzedzeń i stereotypów, dla niej liczy się tylko to, czy ludzie są PORZĄDNI. Chyba warto zastosować jej sposób myślenia w codziennym życiu.

Warto przeczytać tę historię. Nie tylko ze względu na jej uniwersalne przesłanie o tolerancji, ale też po to, aby się zastanowić, czy powieści tego typu kiedykolwiek stracą na aktualności; czy nadejdą czasy, które nie będą wymagały pisania takich książek? Czy nasze prapraprawnuki będą czytać „Zabić drozda” nie rozumiejąc podziałów rasowych, klasowych czy płciowych łącząc się w tym niezrozumieniu ze Smykiem? Jakiś czas temu pisałam o powieści „Ja, Tituba, czarownica z Salem” Maryse Conde. Tematyka podobna. Czas akcji jednak inny, w „Titubie” jest wiek XVII. Czy możliwy jest świat, w którym istnieje jeden rodzaj ludzi?

——–

[1] Harpee Lee, „Zabić drozda”, tłum. Zofia Kierszys, wyd. Zysk i S-ka, 1996, s. 292.

[2] Tamże, s. 177.

[3] Tamże, s. 187.

 

„W drodze” – Jack Kerouac

Filed under: Przeczytane — Lilithin @ 20:43
Tags: ,

ontheroad

„Rozgoryczenie, wzajemnie obwinianie się, rady, moralność, smutek – wszystko to było za nim, a przed nim – obdarta i ekstatyczna radość samego istnienia.” *

„W drodze”, powieść Jacka Kerouaca, opisująca siedmioletnie przenoszenie się z jednego końca Stanów na drugi, napisana w trzy tygodnie w pisarskim transie, którego nieprzerywalność miały zapewnić narkotyki, na kilkudziesięciometrowej rolce papieru posklejanej taśmą (żeby autor nie wybił się z toku pisania podczas zmiany kartek w maszynie do pisania) nie tylko stała się sztandarowym dziełem bitników, ale w pewien sposób odmieniła moje życie. Może to nieco górnolotne, naiwne, a może trochę ryzykowne stwierdzenie, ale trudno, tak właśnie czuję.

Trudno mówić o fabule powieści – bohaterowie podróżują po kraju, zatrzymują się u znajomych, najmują się do różnych prac, by po jakimś czasie ponownie ruszyć w drogę, zawierają przypadkowe znajomości, uprawiają seks, piją i palą – nie ona jest najważniejsza. I choć jedni mogą uznać takie życie za niepoważne, niedojrzałe i nieodpowiedzialne, mnie ono w pewnym stopniu urzekło. I nawet nie sam fakt, że ten swobodny tryb życia wyrósł z buntu przeciwko hipokryzji konformistycznego społeczeństwa Ameryki lat 50-tych i jego zakłamania najbardziej do mnie przemawia, ale właśnie owa „ekstatyczna radość samego istnienia” widoczna na kartach powieści i podejście do ludzi głównego bohatera:

„[…] jedynymi ludźmi są dla mnie ci szaleni, ogarnięci szaleństwem życia, szaleństwem rozmowy, szaloną chęcią wybawienia, pragnący wszystkiego naraz w tym samym czasie, którzy nigdy nie ziewają, nie wypowiadają oklepanych frazesów, ale płoną, płoną, płoną […]” **

“[…] the only people for me are the mad ones, the ones who are mad to live, mad to talk, mad to be saved, desirous of everything at the same time, the ones who never yawn or say a commonplace thing, but burn, burn burn […]”**

Dzięki tym szaleńcom życie nabiera innego smaku, staje się przygodą. Bo ile można wytrzymać z wiecznie niezadowolonym, narzekającym na wszystko znudzonym i pozbawionym jakiejkolwiek chęci życia malkontentem? I choć na razie nie planuję wyruszyć w drogę ani buntować się przed czymkolwiek, to jak najbardziej chcę czuć dziką radość życia i dzielić ją z innymi ogarniętymi szałem życia ludźmi. Gorąco polecam. Najlepiej w oryginale, niestety, nie wierzę, aby nawet genialny tłumacz był w stanie oddać niesamowitą atmosferę tej książki.

—–

* Jack Kerouac, „On the Road”, Penguin Books 2000, s. 178 (tłum. L.).

** Tamże, s. 7.

„Rozgoryczenie, wzajemnie obwinianie się, rady, moralność, smutek – wszystko to było za nim, a przed nim – obdarta i ekstatyczna radość samego istnienia.” *

„W drodze”, powieść Jacka Kerouaca, opisująca siedmioletnie przenoszenie się z jednego końca Stanów na drugi, napisana w trzy tygodnie w pisarskim transie, którego nieprzerywalność miały zapewnić narkotyki, na kilkudziesięciometrowej rolce papieru posklejanej taśmą (żeby autor nie wybił się z toku pisania podczas zmiany kartek w maszynie do pisania) nie tylko stała się sztandarowym dziełem bitników, ale w pewien sposób odmieniła moje życie. Może to nieco górnolotne, naiwne, a może trochę ryzykowne stwierdzenie, ale trudno, tak właśnie czuję.

Trudno mówić o fabule powieści – bohaterowie podróżują po kraju, zatrzymują się u znajomych, najmują się do różnych prac, by po jakimś czasie ponownie ruszyć w drogę, zawierają przypadkowe znajomości, uprawiają seks, piją i palą – nie ona jest najważniejsza. I choć jedni mogą uznać takie życie za niepoważne, niedojrzałe i nieodpowiedzialne, mnie ono w pewnym stopniu urzekło. I nawet nie sam fakt, że ten swobodny tryb życia wyrósł z buntu przeciwko hipokryzji konformistycznego społeczeństwa Ameryki lat 50-tych i jego zakłamania najbardziej do mnie przemawia, ale właśnie owa „ekstatyczna radość samego istnienia” widoczna na kartach powieści i podejście do ludzi głównego bohatera:

„[…] jedynymi ludźmi są dla mnie ci szaleni, ogarnięci szaleństwem życia, szaleństwem rozmowy, szaloną chęcią wybawienia, pragnący wszystkiego naraz w tym samym czasie, którzy nigdy nie ziewają, nie wypowiadają oklepanych frazesów, ale płoną, płoną, płoną […]” **

“[…] the only people for me are the mad ones, the ones who are mad to live, mad to talk, mad to be saved, desirous of everything at the same time, the ones who never yawn or say a commonplace thing, but burn, burn burn […]”**

Dzięki tym szaleńcom życie nabiera innego smaku, staje się przygodą. Bo ile można wytrzymać z wiecznie niezadowolonym, narzekającym na wszystko znudzonym i pozbawionym jakiejkolwiek chęci życia malkontentem? I choć na razie nie planuję wyruszyć w drogę ani buntować się przed czymkolwiek, to jak najbardziej chcę czuć dziką radość życia i dzielić ją z innymi ogarniętymi szałem życia ludźmi. Gorąco polecam. Najlepiej w oryginale, niestety, nie wierzę, aby nawet genialny tłumacz był w stanie oddać niesamowitą atmosferę tej książki.

—–

* Jack Kerouac, „On the Road”, Penguin Books 2000, s. 178 (tłum. L.).

** Tamże, s. 7.