Czytatnik

"To już wasza sprawa, na co trwonicie czas i pieniądze. Ja sobie poczytam, bo życie jest krótkie."

Magia gotowania 2 grudnia, 2012

Filed under: Indie,Przeczytane — Lilithin @ 22:16
DSC_0154

Bardzo duże i bardzo cienkie roti, którego specjalna nazwa uleciała mej pamięci

Jedzenie w Indiach jest ważne. Nie zliczę, ile razy pytano mnie o to, czy mam kuchnię, czy umiem gotować, co umiem gotować (ogólnie), co umiem gotować z indyjskich dań, co się jada w Polsce oraz co umiem gotować z polskich dań, co zazwyczaj jadam na śniadanie, obiad i kolację. Czasami pojawiały się pełne politowania uśmiechy, kiedy w pracy posilałam się marnymi kanapkami lub kiedy zamawiany z zewnątrz lunch przychodził w foliowych woreczkach, a nie otoczonych czcią plastikowych pojemnikach (tiffin). Sprzątaczka kiedyś się mnie zapytała, dlaczego nigdy nie przynoszę do szkoły chapati. Dziwiło mnie to życie kręcące się wokół gotowania. Owszem, lubiłam od czasu do czasu przyrządzić coś specjalnego, ale gotowanie nigdy nie było dla mnie na tyle ważne, aby poświęcać mu jakąkolwiek uwagę poza kuchnią.

Indyjska kuchnia jest o tyle łatwa, że wystarczy kilka warzyw, przyprawy i potrawa już jest gotowa. W połączeniu z kurkumą, kolendrą i innymi przyprawami zwykłe ziemniaki i groszek stają się pełnoprawnym posiłkiem. Pogodziłam się z tym, że moje chapati nigdy nie będą okrągłe, a ziemniaki w aloo parantha po rozwałkowaniu będą wyłazić z ciasta.  Polubiłam skwierczący na patelni kumin, który stał się moją ulubioną przyprawą. Codzienny rytuał ściągania pojemników z przyprawami, odkręcania wieczek i dodawania kolorowych przypraw na patelnię miał w sobie coś twórczego z domieszką szaleństwa. To już nie były przyprawy pakowane w symbolicznej ilości 10 czy 20 gram, a prawdziwy przepych zapachów, smaków i możliwości.

„Przykładałyśmy się do pracy i byłyśmy przekonane, że rodzinie Kathi tak dobrze się powodzi dzięki temu, że tak wiele miłości i wdzięczności wkładamy w przyrządzanie dla niej posiłków. Ściśle określona porcja kminku dla zaostrzenia apetytu na życie, laska cynamonu na przełamanie życiowej stagnacji, sok z cytryny na zapomnienie uraz, chili na złagodzenie bólu i kurkuma na uleczenie serca. Listki świeżo zerwanej kolendry temperują zły humor i powodują jasność myśli, ognisty, pieprzy rasam ogrzewa duszę, a starty kokos daje ukojenie i pociechę. Moczona przez kilka dni tłuczona soczewica, dodana do ciasta na cienkie naleśniki z nadzieniem ze smażonych  w sosie masala, daje poczucie dumy i wewnętrznej równowagi. Żółta fasola dodana do toranu z warzyw zapełnia długowieczność i pomyślność” *

sto_odcieni_bieliTakiego podejścia do gotowania bohaterka „Stu odcieni bieli”, Nalini, nauczyła się  swojej mamy w Indiach. Kiedy ucieka, aby wziąć ślub z synem rodziny, u której gotuje, jej życie diametralnie się zmienia, a to jedynie pierwsza z wielkich odmian losu. Wkrótce Nalini wraz z dwójką dzieci musi dołączyć do męża w Anglii, gdzie będzie się zmagać nie tylko z barierą językową, innym klimatem i mentalnością, niechęcią dzieci do indyjskich potraw przygotowywanych z wielką pieczołowitością, a także z ogromnymi problemami finansowymi.

Głównymi bohaterkami powieści są kobiety, i to niezwykle silne, zdolne do największych poświęceń dla swoich dzieci. To kobiety dbają o rodzinę, zarabiają, gotują, wybaczają. Mężczyźni, jeśli w ogóle się pojawiają, są zaledwie tłem. „Sto odcieni bieli” to pokrzepiająca, ciepła opowieść, urocza w swej przewidywalności. Magia towarzysząca gotowaniu nie była nachalna, wręcz chciałoby się w nią uwierzyć, a opisy smakowitych potraw sprawiały, że sama miałam ochotę przenieść się do kuchni i też zacząć zmieniać życie najbliższych pysznym jedzeniem.

mistrzyni przypraw„Mistrzyni przypraw” Chitry Banerjee Divakaruni również znajduje się w magicznych klimatach indyjskich kulinarów. Podczas gdy u Nair magia towarzysząca odpowiedniemu dobieraniu przypraw miała charakter bardziej ludowy, a znajomość magicznych właściwości wszystkich potraw brała się ze zwykłej ludzkiej mądrości, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, tak u Divakaruni tytułowa mistrzyni posiadła swoją wiedzę na tajemniczej wyspie dzięki naukom Najstarszej. Divakaruni kreuje mit obeznanej z magicznymi mocami przypraw mistrzyni, której rolą jest pomaganie zmagającym się z życiem Hindusom w Stanach Zjednoczonych.

Warstwa legendarna powieści ma swój urok, a każdy rozdział traktujący o innej przyprawie i jej właściwościach to świetny pomysł. Połączenie tych elementów z romansem z Samotnym Amerykaninem daje mieszankę nie tyle wybuchową, co raczej niestrawną i zupełnie do siebie niepasującą. Korzystając z porównań kulinarnych, powiedziałabym, że to jak zalanie perfekcyjnego keralskiego rybnego curry majonezem i zagryzanie go chapati posmarowanym musztardą. Mityczna opowieść o władaniu nad przyprawami, mocy odmiany losu innych ludzi dzięki właściwym kombinacjom cynamonu, asafatedy czy imbiru po prostu nie pasuje do ckliwego romansu i zachwytów nad pięknie wyrzeźbionym ciałem Samotnego Amerykanina. Główna bohaterka, Tilo adeptka przypraw potrafiąca przyzywać węże, która za wszelkie nieposłuszeństwo będzie musiała wejść w oczyszczający ogień Shampati, zachowuje się na widok Samotnego Amerykanina jak, nie przymierzając Bella na widok Edwarda. Zachwyty nad jego pięknie odprasowaną koszulą, sportowym samochodem czy drogo urządzonym mieszkaniem nie pasują do tej opowieści. Sytuacji bynajmniej nie ratuje historia jego utraconej mocy. Wątek romansowy niepotrzebnie spłyca „Mistrzynię przypraw” i tworzy z niej dziwną hybrydę.

—–

* Preethi Nair. Sto odcieni bieli. Tłum. Agnieszka Pokojska. Wyd. Muza. Warszawa: 2004. S. 67.

DSC_0175

Mistrzowie przypraw z Old Delhi

DSC_0188

DSC_0181

DSC_0187

 

Indyjski Dzień Niepodległości 15 sierpnia, 2012

Filed under: Indie — Lilithin @ 17:44
Tags: ,

Orkiestra i pochód z okazji Dnia Niepodległości w Agrze

Właściwie już od wczorajszego wieczora strona główna facebook’a zalewa mnie zdjęciami indyjskiej flagi i/lub Gandhiego z życzeniami radosnego Dnia Niepodległości. 15 sierpnia całe Indie świętują. Rok temu byłam zaskoczona duchem patriotyzmu i radosnymi obchodami w szkole, mając wciąż w pamięci nudne i ponure obchody szkolnych akademii z lat młodzieńczych. Mimo, że indyjska niepodległość wiązała się z masowymi przesiedleniami ludzkości i zamieszkami, w wyniku których życiu straciło wiele tysięcy ludzi, atmosfera panowała raczej radosna.

Patriotyzm w dzieci wpajany jest od najmłodszych lat. W szkole codziennie są apele, na których oprócz inspirujących cytatów i okazjonalnego programu artystycznego, stałym punktem programu jest odśpiewanie hymnu narodowego Indii. Dzieci, zwłaszcza te najmłodsze, zawsze śpiewały z dużym zaangażowaniem i zapałem, a końcowe „jaya he” było absolutnie punktem kulminacyjnym i nie miało absolutnie nic wspólnego z uroczystymi wersjami hymnu, które można znaleźć na youtubie.

Mali Hindusi uczą się patriotycznych piosenek maszerując między ławkami w salach lekcyjnych, a starsi z dumą wstają z kinowych foteli, kiedy przed seansem na ekranie pojawia się reklama indyjskiej armii z hymnem w tle. Mój znajomy w Agrze był oburzony, że będący na ulicach Hindusi nie stanęli na baczność, kiedy w mieście rozbrzmiały dźwięki „Jana Gana Mana”  Odnoszę jednak wrażenie, że to patriotyzm pozbawiony głębszej refleksji i zdecydowanie bezkrytyczny. O tym, że Indie nie są rajem na ziemi raczej nie wypada mówić w towarzystwie, a już na pewno nie wypada tego robić obcokrajowcowi. Zachowam więc dyplomatyczne milczenie i oddam się poczuciu coraz silniejszej tęsknoty za życiem w Indiach.

Pan z trąbką (?) widząc zainteresowanie i błysk fleszy postanowił jeszcze zatańczyć

Szkolne obchody – część dzieci ubrana w kolory flagi indyjskiej

Program artystyczny

 

„And All Is Said” – Zareer Masani 9 czerwca, 2012

Filed under: Indie,Przeczytane — Lilithin @ 11:38
Tags: ,

Podtytuł tej książki Memoir of a Home Divided, czyli Wspomnienia z podzielonego domu właściwie oddają niemal cały jej charakter. Po śmierci obojga rodziców, syn postanawia rozprawić się z duchami przeszłości, ze wspomnieniem surowego ojca i kochającej, acz niestabilnej emocjonalnie matki. Masani pisze, że chciałby dać rodzicom „zrozumienie, akceptację i szacunek, który tak ciężko było im osiągąć, kiedy jeszcze żyli.”

A trzeba przyznać, że rodzinę miał niezwykłą. Wydawać by się mogło, że matka, Shakantula Srivastava opływająca w luksusy córka przychylnego rządom Brytyjczyków przemysłowca i ojciec, Minoo Masani pochodzący z surowej rodziny, która mimo posiadanych środków wolała proste życie pozbawione nadmiernych wygód, nie mają wiele wspólnego. Dzieliło ich niemal wszystko – religia (ona Hinduska, on Pars), poglądy polityczne, styl życia, temperament. Mimo to, postanowili się pobrać. Masani opisuje swoje życie u boku tych silnych osobowości, walkę o to, kto będzie górą. W tle – historia Indii. Jego ojciec był ważną postacią na scenie politycznej Indii, o wysokiej moralności politycznej (tak przynajmniej pisze o nim jego syn), której teraz już próżno szukać we współczesnych Indiach.

Z jednej strony wspomnienia te prezentują nieistniejący już świat pełen wystawnych bankietów, pojawiania się w „towarzystwie” a także czas przemian politycznych, kiedy sądzono, że można odmienić Indie i panowała wiara w zasady uczciwości i szczerości. Masani stara się być obiektywny, czasami jednak jego opowieści uderzają w nieco melodramatyczną nutę  i mam wrażenie, że chłopiec, który za wszelką cenę szukał uwagi matki i szczerze nie znosił apodyktycznego ojca, nie do końca zniknął z życia autora. Pod koniec wyliczanie paranoidalnych zachowań matki stało się wręcz nużące i z przykrością stwierdzam, że cel Masaniego, aby ukazać „tragiczną godność”** matki, której nie udało jej się osiągnąć za życia, nie został spełniony. Shakantula jawi się jako rozchwiana kobieta potrzebująca pomocy. Przez 17 lat nie chce zgodzić się na rozwód z mężem, z którym już nic jej nie łączy, a która sama ma na koncie kilka romansów. Nie przeszkadza to jednak jej prosić go o łożenie na jej utrzymanie. Wprawdzie Masani przyznaje, że czasami matka przesadzała i koloryzowała wydarzenia, ale nie widzi, że jej nagła i krótka kariera polityczna wynikła z konieczności usamodzielnienia się, kiedy środki jego ojca okazały się niewystarczające na życie, do którego przywykła, a także, że funkcje, jakie pełniła, nie były zasługą kwalifikacji czy zasług, a znajomości. Podobnie zresztą jak stypendium, dzięki któremu Masani zrobił doktorat w Anglii. Opisy zachowań matki zamiast dodać jej godności, umniejszyły ją.

Ciekawe jakby wyglądała ta książka, gdyby mniej w niej było Shakantuli, a więcej Minoo? Nie twierdzę, ze to zy zbiór wspomnień. Rozhisteryzowana Shakantula to typ bohaterki, który działa na mnie bardzo irytująco i jej postać w pewien sposób przesądziła o sposobie postrzegania „And All Is Said”. Osoba z większą dozą tolerancji pewnie doceni jawiący się w tle Bombaj i opisy życia i przepychanek wyższych sfer doprawione szczyptą polityki. Ja odłożyłam z ulgą.

—–

* Masani, Zareer. And All Is Said. Memoir of a Home Divided. Penguin Books. New Delhi: 2012. S. 10. Tłum. L.

** Tamże, s. 236.

 

Powrót z Indii 6 czerwca, 2012

Filed under: Indie,Off topic — Lilithin @ 13:06

Wróciłam. Chodzę po ulicach, które znam całe życie, a czuję się, jakbym miała być gdzie indziej. Słucham, co się wydarzyło przez rok w życiu znajomych, ale dociera to do mnie jak przez szybę. Patrzę na regały  książkami, myślę, które to jeszcze w Indiach planowałam przeczytać, ale nawet nie chce mi się wziąć ich do ręki.

„Nienawidzę Indii i uwielbiam Indie. Nie na zmianę, lecz równocześnie. Ten uwodzicielski, irytujący kraj uczy, że można pomyśleć dwie sprzecznie myśli na raz – i co najważniejsze – nie eksploduje przy tym głowa.”

(Eric Weiner, „Geografia szczęścia”)

 Choć sama książka Weinera nie odmieniła mojego życia (o tym innym razem), ale to jedno z najtrafniejszych zdań o Indiach, jakie przeczytałam. Chciałam zostać i wrócić, bo życie tam jest z jednej strony łatwiejsze, a z drugiej strony bardziej skomplikowane.

Teraz muszę się aklimatyzować na nowo do tego, co dobrze niby znam.

 

Być kobietą w Indiach, część 2. 26 Maj, 2012

Filed under: Indie,Przeczytane — Lilithin @ 11:13
Tags: ,

Choć Bumiller napisała świetną książkę i poruszyła wiele tematów, to jednak poza jednym lub może dwoma przypadkami głównie rozmawiała z przedstawicielkami klasy średniej. Krótki pobyt w indyjskiej wiosce był tylko jednym z wielu rozdziałów w książce. Losy wiejskich kobiet, pomocy domowych wciąż był dla mnie niewiadomą. Kim jest kobieta nosząca cement w wielkiej misie na głowie? Skąd się wzięła pani, która codziennie prasuje ubrania w budce za rogiem? Czy dziewczyna zabierająca śmieci sprzed drzwi jest już mężatką i ma dzieci? Debiut Dipiki Rai „Someone Else’s Garden” wypełnił tę lukę.

Jeśli ogólnie życie Hindusek nie jest łatwe, to nie wiem, co powiedzieć o życiu tych mieszkających w wioskach, gdzie dawnych zasad przestrzega się dużo surowiej i gdzie praktycznie niemożliwym jest złamać społeczne tabu i wyjść z tego cało. Co stało się z żoną Sharmy, która uciekła od męża? Na jej nieszczęście, została odnaleziona, przyweczona z powrotem do wioski, gdzie ją rozebrano, zgolono włosy, a 4 bracia męża ją zgwałcili i wysmarowali jej ciało odchodami. Główna bohaterka powieści, Mamta, słysząc tę historię nazywa żonę Sharmy (choć to tylko marginalny wątek, to, co znamienne, żona Sharmy jest zawsze żoną Sharmy, nigdy nie pada jej imię) biedactwem. Jej matka, Lata Bai kwituje: „Żadne tam biedactwo, dostała to, na co zasłużyła. Wyobraź sobie, co by to było, gdyby wszystkie żony zaczęły uciekać tylko dlatego, że są nieszczęśliwe.” * Kobiety muszą znosić wszelkie przeciwności z pokorą i bez słowa skargi. Ich poczucie obowiązku i niekwestionowana akceptacja zastanego stanu rzeczy nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Znajoma na kilka dni przed porodem stała w kuchni i wałkowała ciasto na chapati dla całej rodziny – przecież nie mogła powiedzieć, że jest zmęczona i chciałaby się położyć. Każdy ma swoje miejsce, a próba przekroczenia go wiąże się z surowymi konsekwencjami, nie tylko w przypadku kobiet: „Za każdym razem, kiedy ktoś chce się wyzwolić, przypomina mu się historię Kalu, niedotykalnego Sudry, który odważył się przynieść wodę z wiejskiej studni odległej tylko o milę, a nie z rzeki 4 mile dalej. Złamano każdą jego kość, a żonie odcięto nos. Taka powszechna sprawiedliwość jest najbardziej oddanym obrońcą tradycji i jakiekolwiek odejście od niej, nawet najmniejsze, jest niewyobrażalne.” ** Jest jednak przyczyna takiego stanu rzeczy, cierpienia i upokorzenia można wytłumaczyć. Kiedy do przychodni dla kobiet przywożą świeżą mężatkę, którą mąż i teściowa podpalili, a jej rodzina jest dumna, że po wyleczeniu córka chce wrócić z powrotem do męża, lekarka pyta, jak możliwe jest traktowanie kobiet z takim okrucieństwem, w kraju, w którym przyszło na świat tylu świętych, tylu duchowych przywódców, by usłyszeć odpowiedź od jednej z kobiet:

„- Wszystko to dzieje się, by wznieść nas na kolejny poziom duchowy. Tylko wtedy, kiedy życie staje niemożliwe do udźwignięcia, Bóg do nas przychodzi […]

– Więc sądzisz, że ci, którzy podpalają swoje żony robią im duchową przysługę?

– Nie… nie. To nie tak. Wszyscy musimy zachowywać się zgodnie z naszą karmą. Wraz z wielką niesprawiedliwością przychodzi przychodzi wielkie współczucie, zrozumienie, oświecenie.” ***

Panie sprzątaczki ze szkoły, w której pracowałam

Główną bohaterką powieści jest dwudziestoletnia Mamta, już niemal w wieku staropanieńskim. Tytułowy „cudzy ogród” to określenie dla dziewczyny, a zarówno dla wszystkich innych córek. Dlaczego rodzina miałaby karmić odpowiednio córkę, skoro jest ona cudzym ogrodem, po wyjściu za mąż będzie należeć do rodziny męża. Największe porcje zarezerwowane są dla chłopców, dziewczynki często muszą żywić się ochłapami. Kiedy w końcu Mamta zostaje wydana za dużo starszego mężczyznę, jej romantyczne mrzonki znikają błyskawicznie. Przemoc i okrucieństwo stają się jej codziennością i wbrew normom społecznym i zaklinaniem matki dziewczyna postanawia przerwać pasmo upokorzeń i opuścić męża. Stopniowo z nieśmiałej dziewczyny, która boi się kupić jedzenie na przystanku autobusowym, Mamta staje się prawdziwą self-made woman. Staje się pewną siebie, energiczną kobietą.

Zgrzytało mi trochę zakończenie, zbyt szczęśliwe, aby mogło zdarzyć się w realnym świecie. Jakoś jeszcze jestem w stanie uwierzyć, że matka przebaczyła córce ucieczkę od męża, ale nieco mniej cukierkowatości lepiej by się przysłużyło książce, którą oczywiście gorąco polecam. Mimo, że jest to fikcja literacka, daje wgląd w pewne mechanizmy rządzące Indiami. Lektura otwiera oczy na życie kobiet, bez pomocy których niejeden dom nie mógłby się obejść, a które wciąż często traktuje się jak podludzi. W szkole, w której pracowałam, żadna nauczycielka nie rozmawiała ze sprzątaczkami, o ile nie było to polecenie starcia podłogi. Pochodząca z niskich kast obsługa jest praktycznie niewidzialna dla przeciętnego Hindusa. Ale to jeszcze pół biedy, bo już chyba lepiej być pozostawionym w spokoju niż trafić do domu np. pary lekarzy, którzy to wybrali się na wakacje do Tajlandii, a swoją 13 czy 14-letnią służącą zamknęli w pokoju zostawiając jej do jedzenie sól i mąkę (!). Magazyn Outlook jakiś czas temu pytał, czy indyjskie pomoce domowe to nowa forma niewolnictwa. W artykułach przytoczono wiele przykładów okrucieństwa, którym zostali poddani ludzie tacy, jak bohaterka „Someone Else’s Garden”. Na szczęście powstają organizacje mające na celu pomoc ofiarom przemocy i nie wszyscy ślepo poddają się losowi. Z cierpieniem nie zawsze przychodzi oświecenie i zrozumienie.

—–

* Rai, Dipika. Someone Else’s Garden. Harper Press. London: 2010. S. 68. Tłum. L.

** Tamże, s. 79.

*** Tamże, s. 247.

Kobieta na ulicy w Chandigarh

 

Raj dla uszu – indyjskie dźwięki 24 Maj, 2012

Filed under: Indie — Lilithin @ 18:29
Tags: ,

„Tak, Indie to prawdziwy raj dla uszu. Może to jednak ulec zmianie, gdy kraj ten osiągnie wyższy stopień zamożności. Niestety dźwięk bogactwa jest śmiertelnie nudny. Jednostajny szum klimatyzatorów i stłumione postukiwania klawiatury nie mogą konkurować z melodyjnymi okrzykami sprzedawców na targu pod gołym niebem czy też rytmicznym klik-klak dobiegającym z warsztatów krawieckich. Nawet ruch uliczny w krajach trzeciego świata, z jego kakofonią klaksonów i dzwonków rowerowych bije na głowę monotonny szum nowoczesnych autostrad.”

(Eric Weiner, „Geografia szczęścia”, podkreślenia moje)

„Hey Bhagwan” – piosenka, którą usłyszałam na początku pobytu w Indiach i od razu się w niej zakochałam

Wprawdzie za wszechobecnymi klaksonami nie będę tęsknić – trąbi się tutaj bez ustanki i bez powodu. Lub też z każdego powodu – kierowca skręca lub nie ma zamiaru skręcić, jest zadowolony, że samochód mu działa, zobaczył sąsiada na motorze albo piękną dziewczynę, ktoś zajechał mu drogę, daje znak przydrożnemu sprzedawcy, aby podszedł do auta – można tak wymieniać bez końca. Po pewnym czasie przestałam już zwracać uwagę na klaksony, na początku jeszcze się obracałam, bo w swej naiwności myślałam, że np. stoję w miejscu, przez które koniecznie sprawca trąbienia musi przejechać.

Innych indyjskich dźwięków będzie mi jednak brakowało. Pań śpiewających religijne pieśni i grających na tamburynie dla sikhijskich guru, co w pierwszych tygodniach błędnie wzięłam za rozkręcającą się imprezę. Monotonnych sanskryckich modłów dobiegających zza okna o 5 rano. Całonocnego dzikiego śpiewania na cześć różnych bogów w obrzędach religijnych organizowanych na terenie osiedla. Hipnotyzujących modlitw, które sąsiedzi odtwarzali po narodzinach córki. Muezzinów wzywających do modlitwy przy szumie fal na plaży w Kerali…

Ciężkie indyjskie brzmienie

Cisza w Indiach praktycznie nie istnieje. Bohaterka z opowiadań Jhumpy Lahiri po przeprowadzce do Stanów nie mogła w nocy spać, tak cicho było dookoła. Nawoływanie krążącego po osiedlu mleczarza dają znać, że jest 8 rano, dzwonek wózka z chlebem oznajmia, że już bliżej 9, a pan wykrzykujący nazwy warzyw ostatecznie każe wyjść z łóżka. Gdzie można usłyszeć miarowe  uderzenia bransoletek jedna o drugą na nadgarstkach lub delikatne brzęczenie bransoletki na kostce? Nawet regularne, słyszane o świcie, ok 13 i wieczorem, tsss tsss garnków ciśnieniowych stanowi dźwiękowy krajobraz Indii.

Z tych zwykłych dźwięków Sneha Khanwalkar, na której program trafiłam zupełnie przypadkiem, tworzy muzykę. Program nazywa się Sound Tripin’ i jest nadawany na MTV India. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się czegoś tak dobrego po tym kanale. Khanwalkar zapuszcza się w różne rejony Indii i, jak sama mówi, „zbiera dźwięki”. Jadący traktor, odgłos siana, po którym się skacze, odgłos wody z Gangesu, przesiewanie mąki – wszystko to połączone z wokalami miejscowych a także nowoczesnym brzmieniem jest prawdziwą ucztą dla uszu. Do tej pory wyemitowano 5 odcinków i pierwsze 4 po prostu mnie oczarowały – od rytmicznego „Tung tung” nagranego w czasie wiejskiej olimpiady w Pendżabie, poprzez hipnotyzujące „Ram ram” z Varansi, indo-afrykańskie „Yere” nagrane z mało znaną społecznością z Karnataki po urocze „Susegaado” z udziałem goańskich dzieci. Z niecierpliwością czekam na nowy odcinek, nigdy nie wiem, czym Road Trippin’ mnie zaskoczy. Każda piosenka jest zupełnie inna od poprzedniej i przedstawia ogromną różnorodność Indii.

Pankaj Mishra nie zachwycał się jednak dźwiękami indyjskiej ulicy i słyszał odgłosy doprowadzające na skraj szaleństwa. Bywa i tak. Niektórzy słyszą to, co chcą usłyszeć.

„To już nie tylko nieustający ruch uliczny, bezsensowne naciskanie na klakson, stały ryk w tle, który można znaleźć w dużych miastach. Jest dużo gorzej: boom elektroniczny w Indiach sprawił, że na magnetofon stać kogoś nawet z umiarkowanym budżetem […].

Budzić się o piątej rano do dźwięków religijnych piosenek Anupa Jaloty, Hari Om Sharana i innych wokalistów jednocześnie buczących z kilku różnych magnetofonów, być bez ustanku atakowanym przez resztę dnia i większość nocy przez na przemian bezczelne lub zbyt poważne głosy Kumara Sanu, Alishy Chinoy, Baby Sehgala śpiewających Sexy, Sexy, Sexy, Ladki Hai Kya Re Baba, Sarkaaye Liyo Khatiya i inne niewypowiedzianie ohydne piosenki, dać im zdradziecko zapadać w pamięć, aby stały się idiotycznymi refrenami powtarzanymi wciąż i wciąż w  twojej głowie, mieć w ten sposób zanieczyszczone środowisko i zepsuty dzień – to poznać pogłębiający się szał, bodziec do morderstwa, a w końcu skradający się strach o własny, niebezpiecznie zwiększający się poziom szaleństwa. Wszystko to pomagało zrozumieć idealnie zdrowych na umyśle ludzi, o których potem czyta się w gazetach, że nagle, jednego pięknego dnia popadli w dziki szał przemocy; czy też wytworzyć trwającą nienawiść dla sprawców […] tego dźwiękowego okrucieństwa.”

(Pankaj Mishra, „Butter Chicken in Ludhiana”, tłum. L., dość swobodne)

 

Być kobietą w Indiach, część 1. 12 Maj, 2012

Filed under: Indie,Przeczytane — Lilithin @ 14:08
Tags: , ,

Kiedy zobaczyłam „May You Be the Mother of a Hundred Sons” w księgarni w Shimli, zabłyszczały mi się oczy. Podróż nie w głąb Indii, a w świat indyjskich kobiet, bardzo mnie zainteresowała. Spojrzałam na datę wydanie: rok 1990 i odłożyłam z rezygnacją. Cóż może mi 22-letni zbiór reportaży powiedzieć o obecnej sytuacji w Indiach? Jak się później okazało dzięki lekturze i Chihiro, która ją gorąco polecała, zaskakująco wiele.

Elisabeth Bumiller, dziennikarka The Washington Post, przyjechała do Indii wraz z mężem, którego do tego kraju jako zagranicznego korespondenta wysłał The New York Times. Początkowo niechętna pomysłowi, zaczęła pracę nad książką o kobietach w Indiach. Przez 3,5 roku jeździła po Indiach i spotykała się z kobietami. Bumiller chodziła na spotkanie wiejskich akuszerek, rozmawiała o aranżowanych małżeństwach z wykształconymi kobietami, badała sprawę spalenia panny młodej, która nie przyniosła wystarczająco dużego posagu, a także przypadek sati (rytuał spalenia wdowy na stosie pogrzebowym ze zwołami męża). Dziennikarka porusza szerokie spektrum tematów rozmawiając z bollywoodzkimi aktorkami, intelektualistkami z Kalkuty, porównuje życie gospodyni domowej z życiem kobiety robiącej karierę, a także pisze o aborcjach żeńskich płodów i zabójstwach dziewczynek i moralnie dwuznacznym programie planowania rodziny.

Już same tematy poruszane przez Bumiller są fascynujące, a sposób, w jaki dziennikarka je opisała zasługuje na najwyższą pochwałę. Nie znajdzie się w „May You Be a Mother of a Hundred Sons” oceniania, wywyższania się, moralizowania. Autorka z pokorą i szacunkiem podchodzi do opisywanych spraw. Przy okazji opisywania straszliwie niehigienicznych (oczywiście z naszej „zachodniej” perspektywy) warunków, w jakich indyjskie kobiety w wioskach rodzą dzieci, Bumiller zastanawia się, czy jako osoba z zewnątrz powinna potępiać system zdrowotny za brak podstawowych udogodnień i lekarstw czy chwalić, że jakikolwiek system został stworzony na rozległych terenach wiejskich. Dziennikarka nie wstydzi się również przyznać do tego, że jej początkowe założenia okazały się być błędne, jak w przypadku sati. Kiedy zaledwie po 7 miesiącach po ślubie mąż Roop Kanwar zmarł, ta postanowiła popełnić sati z własnej nieprzymuszonej woli. Tak przynajmniej twierdzili świadkowie, którym Bumiller początkowo wierzyła. Po niedługim czasie musiała jednak zweryfikować swoje przypuszczenia cytując jeden z magazynów indyjskich: „Jeśli kobieta nie ma prawa zdecydować czy chce wyjść za mąż, kiedy i za kogo, jak długo chce podejmować edukację i czy chce podjąć daną pracę lub nie, to jak to możliwe, że nagle otrzymuje prawdo do zdecydowania o tak istotnej kwestii czy chce umrzeć?” * Sprawa Roop Kanwar długo nie chciała mi wyjść z głowy… Zapytałam mojego znajomego pochodzącego z Radżastanu (gdzie sati miało miejsce), co o tym sądzi – czy dziewczyna sama poddała się rytuałowi spalenia, czy też ktoś ją zmusił. Ten spojrzał na mnie jakbym się urwała z księżyca i zapytał, czy ja bym zrobiła coś takiego. Tym razem ja się zdziwiłam i odparłam, że oczywiście, że nie, w mojej kulturze nie ma takiej tradycji. Znajomy z pełnym przekonaniem stwierdził, że jest to absolutnie niemożliwe, aby jakakolwiek dziewczyna, zwłaszcza tak młoda jak Roop Kanwar (19 lat) i dobrze, jak na tamte czasy wykształcona (szkoła średnia), zdobyła się na taki krok…

Modlitwa w hinduskiej świątyni

Sikhijki w Złotej Świątyni w Amritsarze

O sati, na szczęście, już nie słyszałam podczas pobytu w Indiach, ale wszelkie inne tematy, które poruszała Bumiller 20 lat temu (!) wracały do mnie za pośrednictwem prasy. I tak np już mnie nie szokowało tak bardzo jej śledztwo w sprawie podpalenia świeżo upieczonej panny młodej – czytałam o takich przypadkach więcej razy niż mogę zliczyć. Relacje z tego rodzaju morderstw właściwie nie mają wielkiego znaczenia w gazetach – żadna informacja tego typu nigdy nie została umieszczona na pierwszej stronie, a oszczędny styl dziennikarza ograniczał się do zaledwie 2-3 krótkich akapitów. W pobliskiej wiosce, Fatehgarh Sahib, mąż został skazany na dożywocie za uduszenie żony. Kobieta krótko po ślubie skarżyła się swoim rodzicom, że mąż jej grozi. Ci jednak kazali jej do niego wrócić, a kiedy po kilku dniach poszli odwiedzić córkę, znaleźli ją duszoną przez męża. Było już za późno.

Podobnie miała się sprawa z aborcjami żeńskich płodów i planowaniem rodziny. Mogłoby się wydawać, że w XXI wieku nowoczesne Indie powinny wyzbyć się kultu syna. Tytułowe błogosławieństwo „Obyś była matką setki synów” ma się jednak wciąż dobrze. Nie dalej jak pół roku temu znajoma nauczycielka urodziła bliźniaki, dziewczynki. Komentarze w szkole wręcz mnie zszokowały: „Och nie, biedna N. I co ona teraz zrobi? Jedną córkę już ma i teraz jeszcze bliźniaki?” Należy podkreślić, że nie była to opinia odosobniona i wygłaszana była przez osobę wykształconą, mieszkającą w dość dużym mieście, a nie zabobonną starowinkę w odludnej indyjskiej wiosce. Dlaczego tak się dzieje? Pomijając kwestie finansowe związane z posiadaniem córek (posag, ślub, wesele), dziewczynki ceni się mniej, bo są one w rodzinie tylko tymczasowo – po wyjściu za mąż należą już do rodziny męża. W biedniejszych rodzinach nie ma sensu kształcić czy chociaż odpowiednio karmić córek, bo są one „cudzym ogrodem” (o świetnej książce Dipiki Rai „Someone Else’s Garden” w  następnym wpisie). Poza tym w hinduizmie to syn podkłada ogień pod stos pogrzebowy. Co również podkreśla Bumiller, męski potomek ma ogromne znaczenie w rodzinach, w których ojciec prowadzi jakąkolwiek firmę – komuś trzeba przekazać rodzinny biznes, a skoro córka po wyjściu za mąż już nie należy do rodziny, to jedyna nadzieja pokładana jest w synu.

Kobieta sprzedająca ofiary do hinduskiej świątyni

Mieszkanka Himachal Pradesh

W Indiach zabronione jest podawanie rodzicom przez lekarza informacji, jakiej płci jest dziecko ze względu na dużą ilość aborcji żeńskich płodów. Oczywiście zasada ta jest omijana i zawsze można znaleźć lekarza, który odpowie na pytania rodziców, a w razie czego dokona zabiegu przyczyniając się tym samym do powiększenia wypaczonego już stosunku płci (dane za 2011: 940 kobiet przypada na 1000 mężczyzn). Bumiller w poczekalni u lekarza spotkała matkę 2 córek, która otwarcie przyznała, że jeśli kolejne dziecko to dziewczynka, podda się aborcji. Assumpta D’Sylva wyznała: „Nasze społeczeństwo wpędza cię w poczucie winy, jeśli nie masz syna. Kiedy wychodzę na przyjęcia ludzie pytają ile mam dzieci, a na moją odpowiedź, że dwie dziewczynki mówią: O, jaka szkoda. Żadnego chłopca. To sprawia, że czuję się źle […] Wiem, że nie robimy dobrze [decydując się na aborcję], ale tak musi być. Ludzie patrzą na ciebie z góry, jeśli masz 2 lub 3 córki” ** D’Sylva finansowo mogłaby sobie pozwolić na kolejną dziewczynkę. Presja społeczeństwa okazała się jednak silniejsza. Paradoksalnie, kobieta nawet nie była hinduską, a katoliczką, więc w jej przypadku religijne znaczenie męskiego potomka zupełnie nie istniało.

Sprawy, o których pisała Bumiller ponad 20 lat temu okazują się wciąż aktualnymi problemami. To tylko pokazuje, jak skomplikowana jest sytuacja kobiet w Indiach i jak trudno ją zmienić. Nie wiem, czy 20 lat to dużo. W porównaniu z 1990, z pewnością obecnie zdecydowanie dużo więcej kobiet pracuje podnosząc tym samym swoją niezależność. Niestety, nawet wśród uprzywilejowanych warstw  rządzą skostniałe uprzedzenia płciowe. Aby zmienić takie stan rzeczy nie wystarczy wprowadzić nieefektywnego prawa, należy podjąć działania mające na celu zmienienie sposobu myślenia. Jednym z przykładów takich akcji jest inicjatywa w Ganganagar w Radżastanie, gdzie podczasu ślubnej ceremonii w gurdwarze, sikhijskiej świątyni, 21 par złożyło przysięgę przeciw wyborze płci dziecka, przy której składaniu było obecnych więcej niż 1000 ludzi. Być może z europejskiej perspektywy wydaje się to mało efektywne, ale religia w Indiach ma jednak większe znaczenie, a dodatkowo był to pierwszy raz, kiedy sprawa wyboru płci została poruszona publicznie. Panchayat, czyli lokalne władze wioski, również włączyły się w działania i wysyła listy gratulacyjne rodzinom, w których urodziły się dziewczynki. Wcześniej otrzymywano je jedynie przy narodzinach synów. Zmiana jest możliwa, ale należy jej szukać u podstaw, a nie w odgórnych martwych przepisach. Oby takich inicjatyw było jak najwięcej, a książka Bumiller to pozycja obowiązkowa dla każdej osoby zainteresowanej sytuacją kobiet w Azji.

—–

* Bumiller Elisabeth. MayYou Be the Mother of a Hundred Sons. Penguin Books. New Delhi: 1991. S. 74. Tłum. L.

** Tamże, s. 116.

Kobiety nad Sukhna Lake w Chandigarh, fot. Chihiro

Kobiety w Rock Garden, Chandigarh, fot. Chihiro

 

„Butter Chicken in Ludhiana” – Pankaj Mishra 10 Maj, 2012

„Butter Chicken in Ludhiana” mogę chyba zaliczyć do największych rozczarowań zeszłego roku. Przeczytałam tę książkę w zeszłym roku, ale jakoś nie mogłam się zebrać do napisania czegokolwiek – tak wielki był mój zawód… Myślałam, że po upływie czasu moje emocje nieco się uspokoją i będę w stanie napisać bardziej wyważoną recenzję. Tak się jednak nie stało, więc proszę się przygotować na sporą dawkę jadu.

Mishra podróżuje po małych indyjskich miastach. Podróżuje i narzeka. Odnoszę wrażenie, że autor od samego początku nastawił się tak, aby pisać i widzieć same negatywy. Mnie osobiście wręcz rozśmieszyły jego narzekania na rozklekotany autobus – panie Mishra, to są Indie i doprawdy nie wiem, kto w swojej naiwności spodziewa się luksusów w lokalnym transporcie. Zagraniczni turyści, których znam, są bardziej odporni na warunki drogowe w Indiach, niż urodzony tu Pankaj Mishra, który chyba wyszedł ze swojego wygodnego domu pełnego służących i klimatyzacji i poczuł się zaskoczny wszechobecnym brudem, chaosem i hałasem. „Zepsuta droga, wałęsające się krowy, otwarty ściek, zrujnowane sklepy, ziemia pełna śmieci, napierający tłum, kurz – to były prawdziwe Indie, biedne, ohydne i zacofane […]”* Od wyedukowanego pisarza nie spodziewałabym się takich uogólnień. Indie są krajem tak różnorodnym, skomplikowanym, pełnym kontrastów, że definiowanie ich w jednym zdaniu jest rzeczą krzywdzącą, a jednocześnie – niemożliwą.

Mishra krytykuje dziki postęp ekonomiczny – wszechobecne samochody marki Suzuki Maruti, złote łańcuchy na szyjach świeżo upieczonych biznesmenów, przekombinowane domy postawione za niedawno zarobione pieniądze, wyrastające centra handlowe w Bangalore. Trudno autorowi zaakceptować powstawanie nowej klasy średniej, ciężko mu się pogodzić, z faktem, że pieniądze nie należą już tyko i wyłącznie do uprzywilejowanej klasy wyższej. Każdy może zarobić, zbudować dom, urządzić ogromne wesele. Być może nie każdy posiada wysublimowany gust i poczucie smaku, jakby sobie życzył tego Mishra i to wydaje się być największą bolączką pisarza. Książka została wydana w 1995 roku i ciekawe jak sobie teraz Mishra radzi z drastycznie zmienionym ekonomicznym krajobrazem Indii – kiedy po 17 latach centrów handlowych jest jeszcze więcej i klientów w nich nie brakuje, a klasa średnia jest siłą napędową narodu.

Malkontenctwo Mishry na tym jednak się nie kończy. Nie podoba mu się Shimla, stolica stanu Himachal Pradesh, która „z daleka, a zwłaszcza kiedy przyjeżdża się do niej od strony równin, przypomina rozpaczliwie biedne slumsy Ameryki Łacińskiej: odarta, bezładna mieszanina blachy i drewna na stromym zboczu” ** Moim zdaniem Shimla to jedno z najbardziej urokliwych indyjskich miast – z szeroką promenadą, kolonialnym zabudowaniem w pięknej himalajskiej scenerii. Żadne miejsce, które Mishra odwiedził, nie przypadło mu do gustu. Jaipur nie przypominał już egzotycznej fantazji pełnej bajkowej atmosfery, którą zapamiętał z wizyty w tym mieście jako mały chłopiec. Dziwne prawda? Sama nigdy bym nie wpadła na to, że nasze postrzeganie świata może zmienić się z biegiem lat. Udaipurowi z kolei dostaje się za to, że jest miastem głównie turystycznym, które poza sezonem, spieczone radżastańskim słońcem i gorącym wiatrem loo, pustoszeje i życie w nim zamiera. Mishra odwiedził więcej miast, każdemu postawił jakiś zarzut. Zastanawiam się, czy jest jakiekolwiek miejsce w Indiach, które by mu się spodobało…

Postawa Mishry świadczy o zupełnym braku elastyczności i wyrozumiałości, krytykowanie i naśmiewanie się z często kiczowatego gustu nowych bogaczy wydaje mi się raczej nie na miejscu. Być może poprzednie pokolenia nie miały sposobności kształcić się w zakresie architektury i dobierać idealnie współgrających z otoczeniem projektów. Być może wystawne wesele było pierwszym tego rodzaju w rodzinie, gdzie wcześniej rodzice nie byli w stanie zapewnić podstawowych potrzeb swoim dzieciom? Być może klasa średnia z lat 90-tych nie miała jeszcze wystarczającego obycia, aby usatysfakcjonować autora, ale czy to usprawiedliwia pełną wyższości postawę Mishry? Ludzie, o których autor pisze, w jakichś sposób odmienili swój los, ale ich awans społeczny zamiast z gratulacjami spotykał się z wyszydzeniem. Nie podobała mi się ta książka i kiedy dziś w księgarni widzę nazwisko autora, omijam je z grymasem. Nie mówię, że Indie są idealnym krajem pozbawionym problemów – daleka jestem od idealizowania tego kraju, ale też nie lubię przesady w drugą stronę, kiedy mówi się jedynie o negatywach, a do tego często bez żadnego uzasadnienia.

—–

* Mishra, Pankaj. Butter Chicken in Ludhiana. Penguin Books. Kolkata: 1995. s. 93. Tłum. L.

** Tamże, s. 24.

—–

Poniżej kilka migawek z Shimli, Jaipuru i Udaipuru (po kliknięciu zdjęcia się powiększą)

Shimla

Shimla

Jaipur

Jaipur

Jaipur

Udaipur

Udaipur

 

Holi 11 marca, 2012

Filed under: Indie — Lilithin @ 16:48
Tags: ,

Jeśli kiedykolwiek usłyszę od kogoś pytanie, kiedy jest najlepiej przyjechać do Indii, odpowiem bez wahania, że w trakcie trwania Holi – Święta Kolorów. Holi to ruchome święto oznaczające koniec wiosny. Ma również znaczenie religijne, ale obecnie chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę. W tym dniu wszelkie psoty i figle uchodzą wszystkim na sucho. Poważna matrona przechodząca przez ulicę może zostać posypana kolorowymi proszkami, oblana wodą i nie może się z tego powodu złościć – obojętnie, czy sprawcą był jej kochany wnuczek, czy służący wynoszący śmieci. W tym dniu nie liczy się nic – wiek, płeć, status społeczny czy kasta.

Na wiele dni przed świętem w gazetach pojawiały się rady, jak przyrządzić kolorowe proszki domowymi sposobami, również indyjskie gwiazdy podkreślały stosowanie naturalnych składników. W syntetycznych proszkach wykryto bowiem toksyczne substancje, a cały interes trudno jest kontrolować, bo sprzedawcy sami często nie wiedzą, skąd pochodzi ich towar.

Ja na szczęście chwilowej ślepoty ani żadnej wysypki nie dostałam i bawiłam się świetnie, to jedno z najmilszych wspomnień w Indiach. Zapraszam na fotorelację.

Image

Proszki i pistolety na wodę

Image

Zakupy na dzień przed Holi

Image

Każda obrona bezskuteczna

Image

Kolory wręcz unosiły się w powietrzu

Image

Image

Image

Image

Image

Po zabawie kolorami przyszedł czas na tańce w sztucznym deszczu

Image

Image

Image

Tak Holi skończyło się dla mnie

 

Nie idź na randkę w Walentynki 15 lutego, 2012

Filed under: Indie — Lilithin @ 19:06
Tags: ,

W indyjskiej prasie pojawiła się ciekawa informacja. Otóż luty to miesiąc, w którym agencje detektywistyczne zarabiają najwięcej. Ilość śledztw zleconych prywatnym detektywom zwiększa się pięciokrotnie. Szpiegują się nie tylko małżonkowie, ale także zmartwieni rodzice, którzy podejrzewają swoje dzieci o taką zuchwałość jak posiadanie chłopaka/dziewczyny. Zlecający śledztwa sądzą, że wraz ze świętem zakochanych łatwiej będzie przyłapać winnych na gorącym uczynku. Wiadomość tę traktowałam jako zabawną ciekawostkę, nic poważnego.

Jednak opowieść koleżanki dotycząca Walentynek już mnie nie rozbawiła. W szkole, w której owa koleżanka pracuje, zwołano wszystkie dzieci do audytorium, gdzie czekali na nie duchowni (nie dopytałam, czy wyznawcy sikhizmu czy hinduizmu, ale wydaje mi się, że to drugie). Duchowi po wstępnej fazie medytacji oznajmili dzieciom, że 14 lutego to żadne tam święto zakochanych, cały  świat jest w błędzie. Walentynki to święto dla mamy i dla taty, którzy w tym dniu spędzają ze sobą więcej czasu i dają sobie prezenty… Jak widać, koncept zakochana się ‚z własnej woli’ wybija się dzieciom z głowy bardzo szybko i w sposób formalny.

Zakochana para w kawiarni

Lektura „Hindustan Times” jeszcze bardziej mnie zszokowała. Mimo, że mieszkam tu już 7 miesięcy, nad pewnymi rzeczami trudno przejść do porządku dziennego. Gazeta przytacza historie 3 małżeństw, które mieszkają w schroniskach prowadzonych przez policję, która chroni młode pary przed… ich rodzinami. Mąż Deepy po ich wspólnej ucieczce został pobity tak dotkliwie, że do dziś, po 10 miesiącach wciąż nie jest w pełni sprawny. Dlaczego? Ponieważ jest z niższej kasty… Brat Promili zagroził samobójstwem, kiedy ta oznajmiła, że chce poślubić Anila. Para sformalizowała jednak związek, a następnie ukrywała się u przyjaciół, którym grożono mieczami (!). Miesiąc później, małżeństwo wezwało policję na pomoc, kiedy się okazało, że czeka na nich 50 uzbrojonych osobników z bratem Promili na czele… Kolejna para popełniła religijny mezalians – pan młody wyznaje islam, a panna młoda hinduizm. Jej rodzina próbowała przekupić policjanta, żeby „się ich pozbył.” Takich historii w Indiach są dziesiątki tysięcy. Moja sąsiadka poślubiła mężczyznę z niższej kasty. Wprawdzie nikt nie zagrażał jej życiu, ale rodzina całkowicie od niej się odcięła. Kobieta zyskała męża, ale straciła rodziców, braci, wujków i ciotki. W Indiach cena za miłość jest wysoka.

Jak zatem obchodzi się dzień zakochanych w kraju, gdzie zdecydowana większość małżeństw jest aranżowanych przez rodziców? Odpowiedź jest prosta: prawo do obchodzenia Walentynek mają tylko i wyłącznie „akceptowane” małżeństwa. „The Times of India” promuje jedyny właściwy model zachowania. W lokalnym dodatku do dziennika przedstawiono walentynkowe plany kilku par – każda z nich miała przynajmniej 10-letni staż małżeństwa. Przypuszczam, że parom „nieoficjalnym” bardzo trudno było się spotkać 14 lutego. Np. na terenie Punjab Univeristy w Chandigarh zwiększono ilość patroli policji, a studentom zorganizowano dodatkowe zajęcia, aby czymś wypełnić im czas czymś pożytecznym, a nie mrzonkom o romantycznej miłości. W okolicach restauracji, kawiarni i parków pojawili się policjanci w cywilu, aby kontrolować sytuację i nie dopuścić do nieprzyzwoitego zachowania. Bardzo żałuję, że nie zdefiniowano, na czym dokładnie polega owa nieprzyzwoitość. Czy trzymanie się za ręce jest gestem niepożądanym? Czy pary, które tego dnia wyszły z domu proszono o akt ślubu?

Indyjskiego podejścia do miłości i par pozamałżeńskich nigdy nie zrozumiem i nigdy się na nie nie zgodzę. Policjanci strzegący moralności brzmią jak z Orwella. Przytulić się na ulicy z pewnością byłoby postrzegane jako akt nieprzyzwoity, a przecież to jedynie wyrażenie naturalnej potrzeby bliskości. Czemu się jednak dziwić? W indyjskich domach ponad 70% rodziców nie okazuje sobie czułości przy dzieciach. A ankiety nie były bynajmniej skierowane do ludności wiejskiej, a do mieszkańców dużych miast…