Bardzo duże i bardzo cienkie roti, którego specjalna nazwa uleciała mej pamięci
Jedzenie w Indiach jest ważne. Nie zliczę, ile razy pytano mnie o to, czy mam kuchnię, czy umiem gotować, co umiem gotować (ogólnie), co umiem gotować z indyjskich dań, co się jada w Polsce oraz co umiem gotować z polskich dań, co zazwyczaj jadam na śniadanie, obiad i kolację. Czasami pojawiały się pełne politowania uśmiechy, kiedy w pracy posilałam się marnymi kanapkami lub kiedy zamawiany z zewnątrz lunch przychodził w foliowych woreczkach, a nie otoczonych czcią plastikowych pojemnikach (tiffin). Sprzątaczka kiedyś się mnie zapytała, dlaczego nigdy nie przynoszę do szkoły chapati. Dziwiło mnie to życie kręcące się wokół gotowania. Owszem, lubiłam od czasu do czasu przyrządzić coś specjalnego, ale gotowanie nigdy nie było dla mnie na tyle ważne, aby poświęcać mu jakąkolwiek uwagę poza kuchnią.
Indyjska kuchnia jest o tyle łatwa, że wystarczy kilka warzyw, przyprawy i potrawa już jest gotowa. W połączeniu z kurkumą, kolendrą i innymi przyprawami zwykłe ziemniaki i groszek stają się pełnoprawnym posiłkiem. Pogodziłam się z tym, że moje chapati nigdy nie będą okrągłe, a ziemniaki w aloo parantha po rozwałkowaniu będą wyłazić z ciasta. Polubiłam skwierczący na patelni kumin, który stał się moją ulubioną przyprawą. Codzienny rytuał ściągania pojemników z przyprawami, odkręcania wieczek i dodawania kolorowych przypraw na patelnię miał w sobie coś twórczego z domieszką szaleństwa. To już nie były przyprawy pakowane w symbolicznej ilości 10 czy 20 gram, a prawdziwy przepych zapachów, smaków i możliwości.
„Przykładałyśmy się do pracy i byłyśmy przekonane, że rodzinie Kathi tak dobrze się powodzi dzięki temu, że tak wiele miłości i wdzięczności wkładamy w przyrządzanie dla niej posiłków. Ściśle określona porcja kminku dla zaostrzenia apetytu na życie, laska cynamonu na przełamanie życiowej stagnacji, sok z cytryny na zapomnienie uraz, chili na złagodzenie bólu i kurkuma na uleczenie serca. Listki świeżo zerwanej kolendry temperują zły humor i powodują jasność myśli, ognisty, pieprzy rasam ogrzewa duszę, a starty kokos daje ukojenie i pociechę. Moczona przez kilka dni tłuczona soczewica, dodana do ciasta na cienkie naleśniki z nadzieniem ze smażonych w sosie masala, daje poczucie dumy i wewnętrznej równowagi. Żółta fasola dodana do toranu z warzyw zapełnia długowieczność i pomyślność” *
Takiego podejścia do gotowania bohaterka „Stu odcieni bieli”, Nalini, nauczyła się swojej mamy w Indiach. Kiedy ucieka, aby wziąć ślub z synem rodziny, u której gotuje, jej życie diametralnie się zmienia, a to jedynie pierwsza z wielkich odmian losu. Wkrótce Nalini wraz z dwójką dzieci musi dołączyć do męża w Anglii, gdzie będzie się zmagać nie tylko z barierą językową, innym klimatem i mentalnością, niechęcią dzieci do indyjskich potraw przygotowywanych z wielką pieczołowitością, a także z ogromnymi problemami finansowymi.
Głównymi bohaterkami powieści są kobiety, i to niezwykle silne, zdolne do największych poświęceń dla swoich dzieci. To kobiety dbają o rodzinę, zarabiają, gotują, wybaczają. Mężczyźni, jeśli w ogóle się pojawiają, są zaledwie tłem. „Sto odcieni bieli” to pokrzepiająca, ciepła opowieść, urocza w swej przewidywalności. Magia towarzysząca gotowaniu nie była nachalna, wręcz chciałoby się w nią uwierzyć, a opisy smakowitych potraw sprawiały, że sama miałam ochotę przenieść się do kuchni i też zacząć zmieniać życie najbliższych pysznym jedzeniem.
„Mistrzyni przypraw” Chitry Banerjee Divakaruni również znajduje się w magicznych klimatach indyjskich kulinarów. Podczas gdy u Nair magia towarzysząca odpowiedniemu dobieraniu przypraw miała charakter bardziej ludowy, a znajomość magicznych właściwości wszystkich potraw brała się ze zwykłej ludzkiej mądrości, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, tak u Divakaruni tytułowa mistrzyni posiadła swoją wiedzę na tajemniczej wyspie dzięki naukom Najstarszej. Divakaruni kreuje mit obeznanej z magicznymi mocami przypraw mistrzyni, której rolą jest pomaganie zmagającym się z życiem Hindusom w Stanach Zjednoczonych.
Warstwa legendarna powieści ma swój urok, a każdy rozdział traktujący o innej przyprawie i jej właściwościach to świetny pomysł. Połączenie tych elementów z romansem z Samotnym Amerykaninem daje mieszankę nie tyle wybuchową, co raczej niestrawną i zupełnie do siebie niepasującą. Korzystając z porównań kulinarnych, powiedziałabym, że to jak zalanie perfekcyjnego keralskiego rybnego curry majonezem i zagryzanie go chapati posmarowanym musztardą. Mityczna opowieść o władaniu nad przyprawami, mocy odmiany losu innych ludzi dzięki właściwym kombinacjom cynamonu, asafatedy czy imbiru po prostu nie pasuje do ckliwego romansu i zachwytów nad pięknie wyrzeźbionym ciałem Samotnego Amerykanina. Główna bohaterka, Tilo adeptka przypraw potrafiąca przyzywać węże, która za wszelkie nieposłuszeństwo będzie musiała wejść w oczyszczający ogień Shampati, zachowuje się na widok Samotnego Amerykanina jak, nie przymierzając Bella na widok Edwarda. Zachwyty nad jego pięknie odprasowaną koszulą, sportowym samochodem czy drogo urządzonym mieszkaniem nie pasują do tej opowieści. Sytuacji bynajmniej nie ratuje historia jego utraconej mocy. Wątek romansowy niepotrzebnie spłyca „Mistrzynię przypraw” i tworzy z niej dziwną hybrydę.
—–
* Preethi Nair. Sto odcieni bieli. Tłum. Agnieszka Pokojska. Wyd. Muza. Warszawa: 2004. S. 67.
Mistrzowie przypraw z Old Delhi